sobota, 22 czerwca 2013

Homo lapsus - krąg pierwszy: 4

Dochodzę już do siebie - na szczęście nie mam teraz na myśli trzeźwości - pozostało już tylko kilka kroków. Blok w którym mieszkał, ma za sobą już lata świetności. Cała okolica jest trochę jakby z książki Kafki. Nie wiem, czy to mój umysł wypacza, czy świat sam w sobie jest taki brudny, ale wchodząc tu czuję zawsze jakbym zakładał okulary paranoika i wykręcone drzewa i krzaki chciały mnie dopaść swoimi suchymi gałęziami, a budynki groźnie pochylają się i obserwują z niewypowiedzianą pogardą wylewającą się ze starych cegieł.

Idę do toalety opróżnić pęcherz i przeglądam się w lustrze. Pustka. Chyba dziś coś we mnie pękło i ostatnie iskry - z ogniska rozpalonego wewnątrz każdego z nas - zgasły. Cholera, faktycznie musi być coś ze mną nie tak. Widziałem, że moje spojrzenie było lekko zamglone i nie pierwszy raz mi się przytrafia przeglądać się w lustrze nietrzeźwym, ale po drugiej strony alkoholowej mgiełki zawsze choć odrobinę przebłyskiwała nadzieja. Teraz naprawdę jest zwyczajnie pusto. To bardzo niepokojące uczucie, które powoduje odłączenie się naszej świadomości, jakby ta wolała uciec i obserwować z bezpiecznego dystansu rozpadającą się psychikę i dogorywającą samoocenę. 

Położyłem się w łóżku na plecach i przetarłem dłońmi twarz. Momentalnie oblałem się potem, a świat zaczął niepewnie wirować. Przewróciłem się na bok i podkuliłem nogi, szukając schronienia przed gorszą częścią konsumpcji alkoholu w pozycji embrionalnej. 

Chyba właśnie teraz jestem na psychologicznym dnie. Nie czuję się ludzki, czuję się obserwatorem. Chyba zaczynam doceniać ten stan, chyba przestałem być normalny, chyba widzę świat klarowniej niż kiedykolwiek wcześniej. Znalezienie się na tego typu dnie ma swoją zaletę - już nie musisz pływać w nieokreślonej materii uczuć, zachowań i kultury. Będąc na dnie możesz twardo stąpać po gruncie, a nawet biec. Nie możesz tylko zapomnieć, że jesteś na dnie, a nie na szczycie. Może wydawać się zaskakujące, lecz właśnie będąc na dnie lub na samym szczycie łatwo zatracić właściwą perspektywę i pozwolić na jej obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Sądzę, że mi się to nie przytrafi, mam świadomość, że chodzę po dnie, a nie po szczycie - muszę teraz mocno tego trzymać.

Miasto po raz wtóry pokazując mi swoje wstydliwe oblicze pełne obrzydzenia rzeczywistością i trzeźwością zmieniło coś we mnie. Wydaje mi się, że teraz rozumiem więcej, szybciej, bardziej! Uważam, że moje odczucie zupełnego upadku moralnego pozwoli mi szczerze zrozumieć innych ludzi. Nie mam przecież zasad, mogę na wszystko patrzeć oczami drugiej osoby. To chyba jakiś ostateczny rodzaj empatii, polegający się na wyrzeczeniu siebie. Chcę poznawać ludzi. To takie dziwne uczucie, do tej pory pamiętam, że tylko nimi gardziłem, a teraz... pustka. Nie myśl sobie, że uważam się za boga, za oświeconego. Jeśli mamy szukać odpowiedniego określenia, to jestem po prostu nikim. Nikt nie może czuć, ani oceniać. O ironio - najpierw trzeba zostać nikim, by stać się kimś. Musiałem spalać się doszczętnie przez lata, by w końcu w popiołach samego siebie odnaleźć jakąkolwiek prawdę. Obawiam się, że w tym stanie będę skłonny kogoś skrzywdzić, a nie jestem sędzią, ani katem.

Tak bardzo boje się swojego życia, że chyba wolę spróbować życia kogoś innego. 

piątek, 21 czerwca 2013

Homo lapsus - krąg pierwszy: 3

Skończyły mi się papierosy. Muszę wydać kolejne 12 zł, a co gorsza - muszę znaleźć jakiś sklep. Na co dzień raczej nie palę, natomiast po alkoholu jestem w stanie palić tyle papierosów ile jest w moim zasięgu. Nie o końca rozumiem skąd to się bierze, nie wiem czy alkohol wpływa na mój metabolizm w taki sposób, że zupełnie receptory nie przyjmują nikotyny, czy po prostu kiedy już w piję w konsekwentnym procesie autodestrukcji, to moja podświadomość prosi o podawanie każdej trucizny, przez którą nie jestem narażony na zbyt duży ostracyzm społeczny w miejscu publicznym. 

Kilkanaście minut do szóstej rano, rozglądam się w poszukiwaniu jakiegoś miejsca, w którym dostanę papierosy. Wypatrzyłem kiosk przy przystanku, który zaraz otwierają, w środku już zapalone światło, jakaś damska komórka miejskiego organizmu wraz z nim niechętnie budzi się do przeżycia następnego dnia. Siadam więc na ławce i z niecierpliwością zerkam na zegarek, wystukując stopą jakiś nikomu - nawet mi - nieznany rytm. Na przystanek podchodzi jakaś parka. Chłopak podpity, łysy, spluwający co kilka kroków, w jednej ręce butelka piwa dopitego do połowy, a w drugiej dłoń swojej wybranki. Dziewczyna drobna, niewysoka,  o blond włosach, ale naprawdę ładna. Też niezupełnie trzeźwa, ale zdecydowanie lepiej się trzymała od swojego lubego. Ona wspominała mu coś o książce i filmie "Wielki Gatsby" i o tym, że chętnie by się wybrała do kina. On kontrował, że nie lubi filmów o starych czasów i film zawsze mogą zobaczyć "przy browarze u mnie na chacie". Wyglądali jakby znali się dość długo i dobrze, jednak żyli w zupełnie innych światach. Ciekawe, co było mostem łączącym te dwie wyspy.

Sam nigdy nie miałem poważniejszych relacji. Nie jestem zbyt ciekawy, zbyt przystojny, nie mam hobby - chyba, że liczą się niewyraźne poranki i wszechogarniająca niechęć do świata. Większość dziewczyn, z którymi miałem kontakt nie mogła znieść tego, że jestem leniwy, egoistyczny, ciągle ironiczny i sarkastyczny. Do tego półinteligentne debaty filozoficzne po alkoholu. No cóż, może po prostu jestem niezdolny do miłości.

Niemniej jednak poświęciłem dużo czasu na przemyślenia o relacjach - z jednej strony nauka dostarcza nam coraz więcej danych dotyczących doborów partnera, z drugiej strony wciąż pozostaje pewna abstrakcyjna, wręcz magiczna niepoznana mgła otaczająca miłość. Oczywiście - jestem jeszcze zupełnie młody i brakuje mi sporo doświadczeń życiowych, przede mną sporo wzlotów i upadków. Nie uważam jednak, że to w jakikolwiek umniejsza lub odbiera mi prawo do opinii. Większość relacji, z którymi miałem styczność była dla mnie zawsze dziwna i tak cholernie mało romantyczna. Z racji tego, że jestem heteroseksualny, większość tego czasu poświęciłem oczywiście na oczekiwania i odczucia płci przeciwnej. Z jakiegoś powodu dziewczyny ogólnie chętnie ze mną rozmawiały i opowiadały o swoich problemach, wyrobiłem sobie jakieś tam zdanie. Słuchałem tylko tych, na których mi zależało, więc uważam je za "ogarnięte", czy bóg wie jak to nazwać.

Prócz takich spraw oczywistych - że samiec musi się zwyczajnie, fizycznie podobać jest spraw chyba trochę bardziej zawiłych.

Przede wszystkim trzeba słuchać, a co ważniejsza trzeba słyszeć. Najcięższe jest to, że niektóre istotne sprawy są wypowiadane między wierszami lub w ogóle wypowiadane nie są. Wydaje mi się, że bierze się to z nauczonej przez lata dzieciństwa, seriale, filmy, bajki wiarę w miłość "idealną". Taką, w której nie trzeba wszystkiego wypowiadać, w której druga połowa będzie po prostu wiedziała - bo przecież jest drugą połówką, a ponadto znają się nie od dziś. Doprowadza to do sytuacji trudnych - czasem na pewno można odczytać potrzeby drugiej osoby, ale choćby każdą chwilę poświęcić miłości, nie da się wiedzieć wszystkiego - także kobiety obrażają się czasem "nie-wiadomo-o-co". Według mnie wysyłają sygnały próbujące przekazać to, czego potrzebują, ale mężczyzna nie jest w stanie tego odczytać, więc oznacza, że coś jest nie tak w relacji. Łańcuch zamyka się. Zauważyłem też, że dziewczyny - po mimo tego, że są zupełnie samodzielne intelektualnie i nie jedna, z którą rozmawiałem była dużo inteligentniejsza ode mnie - oczekiwały w swoim partnerze jakiegoś rodzaju inspiracji, autorytetu i pasji. Nie wiem, czy to takie odruchowe pragnienie postaci podobnej do stereotypu ojca (w drugą stronę też to działa, chyba nawet mocniej). Ale odczułem w rozmowach, że problemem jest często brak bezpieczeństwa, jakiegoś rodzaju stabilności, wytworzenie w pobliżu siebie obszaru spokoju i kontroli, ale z drugiej strony z dużą dozą zaufania. Brzmi to trochę jak założenie nieodczuwalnej smyczy w taki sposób, by partnerka tego nie zauważyła. Z przeciwnej strony musi być jakaś wszechogarniająca i inspirująca pasja wewnątrz takiego mężczyzny, by można było się razem z nią zachwycać i natchnąć własne działania.

A wystarczy szczerze rozmawiać, nie bać się krytyki - zarówno jej przyjmowania jak i wypowiedzenia. Jestem naiwny i niezbyt mądry - miłość według mnie nie polega na wzajemnym uzupełnianiu się. Miłość polega na kompletnym zatracaniu siebie, w drobnych gestach i słowach drugiej osoby, w sposób zupełnie nieświadomy, a z drugiej strony inspirujący w subtelny, niemalże duchowy sposób.

Chyba właśnie osiągam maksymalne stężenie alkoholu we krwi - zaczynam myśleć o miłości, jakbym coś o niej wiedział. Aktualnie wiem tyle, że gdybym kogoś pokochał - umarłbym ze strachu wiedząc, że nigdy nie będę w stanie być partnerem, na którego Ona zasługuje. 

No cóż, nie każdy jest stworzony do uczuć wyższych. Zazdroszczę wam - tym, którym będzie dane pokochać.

Otworzyli kiosk. Kupiłem papierosy, mocniejsze niż zwykle - bo oto jest finał większości historii miłosnych.


środa, 19 czerwca 2013

Strona


Założyłem sobie stronę na fb, więc jak ktoś to czyta, to może polubić, coby z aktualizacjami być na bieżąco.

Homo lapsus - krąg pierwszy: 2

Nieczęsto, acz konsekwentnie potykam się, idąc do siebie. Zostawiając już myślami tamtego bezdomnego moim oczom ukazał się pasjonujący obraz. Podpierając się jedną ręką o kamienicę, a drugą trzymając swoje długie, proste, ciemne włosy, jakiś chłopak, mój rówieśnik z całą mocą swojego układu trawiennego oraz ze wszystkich sił wokalnych wyrzucał z siebie nadmiar wspaniałej, studenckiej i dojrzałej zabawy, brudząc zabytkową elewację pięknej kamienicy, chyba przedwojennej. Obok niego para jego znajomych stała i zaśmiewając się do rozpuku robiła mu zdjęcia.

Ten artyzm powinien zostać dołączony do opracowania naukowego pod tytułem: Stosunek przyszłej "inteligencji" polskiej do dziedzictwa i tradycji kulturowej.

Aż przystanąłem na chwilę, by spojrzeć, czy współbiesiadnicy pomogą swojemu poszkodowanemu koledze lub chociaż przestaną traktować osobę zatrutą alkoholem, jak małpę w cyrku. Oczywiście, że tak się nie stało. Ubaw trwał jeszcze kilkadziesiąt sekund, po czym znowu ruszyłem w swoją stronę.

Sam również nie pomogłem, a już zdążyłem pogardzić trójką ludzi.

Zastanawiam się, czy inne kultury na przestrzeni dziejów historii też tak gniły od środka? I jak było rzeczywiście wcześniej? Czy faktycznie ludzie mieli twardsze kręgosłupy moralne? Czy po prostu to jednostki wybitne budują obraz danego okresu czasu, wyróżniając się z tłumu - nawet jeśli to tłum rzygających studentów. Nie bardzo wierzę wspomnieniem ludziom starszych, bo większości różnica pomiędzy pokoleniem starym, a młodym jest taka, że tym pierwszym już w życiu nie wyszło, a tym drugim dopiero nie wyjdzie

Jak nasza kultura ma przetrwać, jeśli szczytem osiągnięć dla większości moich znajomych jest upodlenie się w najbardziej ekstrawaganckim stylu oraz przez jak najdłuższy okres czasu. Sam pamiętam, że w gimnazjum zaczął się ten kult głupoty. Osoby, które chciały się uczyć i rozwijać były tępione, jako nadgorliwe, a powinny być w pewnym stopniu wzorem. Największym zainteresowaniem cieszyły się lokalne dzieci z "rodzin dysfunkcyjnych", które już paliły, chlały i robili "akcje". Niektórzy mniej rozgarnięci, inni bardziej, ale łączył ich fakt, że odkryli sposób na skupienie na sobie uwagi, której ewidentnie brakowało im w domu. Tak więc, jak zwierzęta powtarzali odruch - robili coś, co przekraczało normy społeczne w tym młodym wieku, a w nagrodę zgarniali zainteresowanie. Smutnym wnioskiem, który mi się nasuwa jest fakt, że właśnie sobie udowodniłem, że ja sam i moi znajomi jesteśmy na poziomie właśnie takich dzieci.

Próbujemy zamieść to wszystko pod dywan tym, że rozmawiamy o tematach odrobinę bardziej ambitnych, w sposób trochę bardziej rozsądny. Niestety nigdy nikt nam nie powiedział, że w upadku na dno jesteśmy sobie równi, niezależnie czy potrafimy dywagować na temat filozofii, czy nasze horyzonty nie wyszły poza osiedle złożone z trzech bloków, trzepaka i patologii oplatującej każdą osobę, nie pozwalając się wyrwać.

Porażka, to porażka - nieważne jak skrzętnie skryjemy ją w pozorach stylu życia i jak daleko postawimy za murem naszych nieszczerych słów.

Homo lapsus - krąg pierwszy: 1

Wypuściłem dym z płuc, wróciłem do środka baru, by dopić swoje piwo, gdyż na zewnątrz było dość wietrznie. Szybkimi krokami dochodziła już piąta rano, a to dobra godzina, żeby zbierać się do siebie, jeśli nie ma się w planach walczyć jeszcze jeden dzień o degradację umysłu i ciała. Zamówiłem ostatnią banię na „do widzenia” i ruszyłem do mieszkania. Miałem przed sobą kilka kilometrów, a za sobą kilka porcji alkoholu. Zazwyczaj w tym stanie, kiedy wracam sam, przy dźwiękach budzącego się miasta i obrzydzonych spojrzeń przechodniów przychodzi mi do głowy najwięcej refleksji. Luźny ciąg myśli, przeplatany odpalaniem papierosów i potknięciami na nierównym chodniku.

Miasta o tej godzinie pokazują swoje najbardziej wstydliwe oblicze, to tak skrzętnie skrywane za dnia za fasadą garniturów, garsonek, krawatów, sukienek, uśmiechów i życzliwości. W granicach piątej rano w sobotę. Przechadzając się tak krokiem nie najbardziej pewnym widzę, jak piękna dziewczyna wychodzi z drogiego klubu - do których zazwyczaj nie chodzę, bo alkohol za drogi, ciuchy za mało markowe, dziewczyny zbyt wymagające ekonomicznie, często etnicznie, natomiast za mało skore do rozmowy z niezbyt przystojnym i zadbanym chłopakiem. Z drugiej strony - wątpię, że faceci, którzy tam przychodzą grzeszą kulturą, wiedzą i ogładą intelektualną. No, ale cóż - wolny rynek nigdzie chyba nie działa tak dobrze, jak w przypadku jednonocnej korridy. Jak byśmy się przed tym nie bronili w rozmowie ze znajomymi - w szczególności mówię tutaj o samcach, jednak w dobie maskulinizacji kobiet i feminizacji mężczyzn staje się to dość uniwersalną prawdą - wystarczy odrobina zainteresowania z drugiej strony, trochę przyćpanego etanolu, czy czegoś innego i już traci się wszystkie punkty odniesienia - więc nasz wzrok skupia się tylko na potencjalnie przyszłym byłym partnerze. Nie chodzi mi tutaj, bym moralizował kogokolwiek, czy próbował naprawiać - chodzi mi tylko o dychotomię pomiędzy dniem codziennym, a tym, co w nocy wypełza z ludzi. Ciekawe, która z tych wersji samych siebie jest prawdziwa? Czy ta, w której człowiek na wieczór zakłada skórę zwierzęcia zatracając się w najprostszych instynktach, czy koniec końców - jesteśmy tylko zwierzętami w niedopasowanej skórze zasad moralnych?

Tak naprawdę nie ma bardziej prawdziwej wersji nas samych, niż ta, którą samą tworzymy w swojej głowie. Tak samo nie ma bardziej prawdziwego obrazu kogokolwiek innego, niż sami namalowaliśmy. O ironio, nasze relacje to wypadkowa interpretacji zachowań ludzi, których nie możemy pojąć, przepuszczonych przez pryzmat uprzedzeń i schematów myślowych, o których nie wiemy lub których nie chce nam się zmieniać. Z drugiej strony, ciężko żeby było inaczej - wszyscy jesteśmy leniwi, tak, więc zamiast szczerze się otwierać na innych - co wymaga pracy i skupienia - opieramy się na gotowych torach naszych neuronów, mając pół opinii o kimś, zanim uda się wydać z siebie pierwszy dźwięk.

Zaczepia mnie jakiś bezdomny z pytaniem o papierosa - Nie mam - odpowiadam krótko i przyśpieszam kroku. Niech zapracuje sobie, a nie moje bierze, na które zapracowali moi rodzice, którzy nawet nie wiedzą, że palę. Sam po pijaku oczywiście nigdy nie żebrałem papierosa od innej osoby. Ja przecież tylko proszę obce osoby. Mam wyprane ciuchy i nie śmierdzę ostrym zapachem amoniaku, czy co tam zostaje po jakimś czasu, jak szczasz pod siebie. Bardzo łatwo jest nam wszystko relatywizować - przede wszystkim nasze własne zachowania, bo przecież ile razy sobie mówiliśmy:

"To nie tak"
"Nie no, to nie jest takie proste"
"No, ale wiesz, co mi się wcześniej przytrafiło"

Według mnie zazwyczaj, 99% sytuacji jest prosta - wystarczy tylko wystarczająco się od nich zdystansować. Co wtedy zauważymy? Że punkt "start" i "meta" można połączyć prostą linią, może być krótka, może być długa, ale jest prosta. Jednak jak już prześledzić zachowania ludzi w tej sytuacji okazuje się, że jest to linia pogmatwana w trzech wymiarach, meandrująca to w lewo, to w prawo, czasem bardzo gruba, czasem cieniutka, że niemalże jej nie widać. Są to zakłócenia spowodowane tym najpiękniejszym elementem człowieczeństwa - efektem ewolucji lub darem od boga, przekleństwem lub błogosławieństwem. To element, który sprawia, że nasze umysły i ciała mogą rozbłysnąć z siłą miliona gwiazd oraz, że może z nas zostać tylko pusta skóra, z wnętrzem wypełnionym jałową ziemią. Jest to cecha, z którą większość z nas ma relacje na zasadzie miłość - nienawiść. Ludzie, którym udało je kontrolować byli przez wszystkie wieki oraz przez wszystkie kultury uważani za oświeconych, połączonych z bogiem.

Uczucia.

wtorek, 18 czerwca 2013

codzienność

To nie śmierci się boję, bo nie z nią muszę się zmagać. Codzienność  mnie zabija - dzień po dniu, minuta po minucie, oddech po oddechu.

niedziela, 6 stycznia 2013

Dwa: I

I ponownie zapiał elektroniczny kogut. Taki ustawiłam sobie dźwięk budzika. Z jednej strony bardzo tego nie lubiłam, z drugiej wiedziałam doskonale, że to jedyny sposób, by maksymalnie wykorzystać swoje życie. Wstałam więc, podeszłam do budzika i przerwałam pianie. Ustawiłam sobie akurat taki dźwięk, gdyż pozwala mi to połączyć się z naturą. Głęboki wdech i uniesienie rąk do góry, by powietrze dokładnie wypełniło moje płuca. Przeczytałam, że dobrze jest rano zrobić kilka takich akcji wdech-wydech rano, gdyż daje to sygnał mózgowi, że „koniec spania, start działania”. Następnie przeciągnąć się, kilka skłonów i przysiadów i mogę zacząć kolejny dzień. Reszta rodziny jeszcze spała, więc po cichu przemknęłam do łazienki. Zdjęłam i – jak to ja – dokładnie złożyłam piżamę w koty. Spojrzałam w lustro i przeprowadziłam mini dialog ze sobą:
- Jaki jest dzisiaj dzień, Anno?
- Dziś jest kolejny dzień na drodze do perfekcji
- Czy wczoraj w stu procentach spełniłam założone cele?
- Byłaś bardzo blisko, dlatego dzisiaj musisz się postarać dać z siebie ponad sto, by wyrównać wczorajszy debet
- Jak jestem?
- Jestem dobra, inteligentna i nieustannie się rozwijam, by nie zawieść bliskich i przede wszystkim samej siebie.
- Uśmiech?
- Jest! Do dzieła Aniu!
Umyłam więc ręce, by poranną toaletę przeprowadzić schludnie i jak należy. Weszłam szybko pod prysznic, spojrzałam na swoje ciało – wciąż jestem gruba. Złapałam się za obojczyki, które jeszcze nie wystawały jak powinny i poczułam grudy tłuszczu pod nimi – nie dobrze, to na pewno przez to, że wczoraj odpuściłam. Wystają mi też paskudne boczki, boże jaka jestem słaba. Kurwa, nienawidzę tego swojego ciała, walczę z nim, a ono dalej swoje. Może to bez sensu? STOP! Koniec negatywnych myśli. Namydliłam się i nałożyłam szampon na moje krótkie włosy. Spłukując się dokładnie zauważyłam, że znowu wypadają mi włosy. Była to pora na zwiększenie dawki preparatu ochraniającego włosy. To na pewno przez to miasto – brudne powietrze, fatalna jakość żywności. Wytrują nas zanim zdążymy się obejrzeć. Jeszcze tylko ogoliłam całe swoje ciało i przed Anią świat stoi otworem. W szlafroku wróciłam do pokoju i założyłam garderobę starannie przez siebie przygotowaną. Prosty, czarny top, do tego czarne figi. Na to kwiecista sukienka przed kolano z małym dekoltem – niektóre dziewczyny z uczelni mówiły, że to dziecinnie wygląda, ale tak jakby one się znały na modzie. Zdecydowanie wolałam swoje koleżanki z Internetu – motylki. Klasnęłam radośnie w dłonie, wzięłam swoje iPod’a nano, puściłam piosenkę „You’re beautiful” w wykonaniu przystojnego James’a Blunt’a i byłam gotowa przygotować śniadanie dla rodziców. Lubiłam to robić, gdyż w ten sposób odciążałam moją Mamę, która razem z tatą tak ciężko pracują na nasze utrzymanie. Weszłam więc do naszej ślicznej jasnozielonej kuchni i zacząłem od mojego porannego miksu. Wstawiłam wodę na kawę, przygotowałam sobie poranną porcję tabletek – guarana, johimbina, l-karnityna, coś na włosy, multiwitamina – wybrana specjalnie, by praktycznie nie miała kalorii i dodatków. Do tego szklanka wody i dwa wafelki ryżowe – skoro mam dzisiaj dać z siebie tyle, muszę zjeść więcej. Dla rodziców zrobiłam jajecznicę z odrobiną cebuli i szynki, przyprawioną szczypiorkiem oraz odrobiną soli i pieprzu na wierzch. Dodatkiem były tosty ze słonym masłem czosnkowym, lecz czosnkowym delikatnie, by nie sprawiało rodzicom problemów z trudnym oddechem. Gdy już kawa ostygła wypiłam ją razem duszkiem biorąc swoją poranną porcję „apteki” – lubiłam to nazywać w ten sposób, dla zabawy i przekory. Dwa wafelki jadłam – jak zawsze – powoli, gdyż uważam, że dobrze w porannej zawierusze mieć kilkanaście minut na zjedzenie śniadania – najważniejszego posiłku podczas dnia. Porcje dla rodziców zostawiłam przy stoliku z napisaną karteczką „Kocham Was!”. Wróciłam do pokoju, otworzyłam laptopa i weszłam na forum, by przywitać resztę motylków, wesprzeć je i otrzymać poranną dawkę motywacji. Poczułam jednocześnie jak uderza mnie przyjemne uderzenie z mojej „apteki”, ruchy gastryczne przypomniały o sobie. Szybko więc do toalety, skorzystać, podmyć. Umyłam ręce i zabrałam się za makijaż. Oczy prosto – czarną kredką, delikatny niebieski cień. Moje usta mają bardzo ładny naturalny kolor i kształt, więc tylko delikatnie je podkreśliłam. Kilka psiknięć „Light Blue” i jestem gotowa do wyjścia. Wzięłam więc spakowaną wczoraj torbę, założyłam sandałki, które ostatnio dostałam od taty. Podeszłam do lustra, poprawiłam się, uśmiechnęłam szeroko i posłałam buziaka. Gotowa do wyjścia. 

W końcu już siódma.


Odsłony w ostatnim miesiącu